Koniec
Właśnie przeczytałem wiersz. Podobno był ulubionym wierszem J.F. Kennedy'ego. Jest opowieścią o umówionym spotkaniu z uosobioną Śmiercią, która uspokaja puls, zamyka oddech.
Nim wiosna świat ponownie opanuje
Przysięgam solennie, nie zawiodę, zjawię się.
Autorem jest Alan Seeger, poeta amerykański, który zginął w Europie podczas I Wojny Światowej. To prawdopodobnie na wojnie napisał ten wiersz. Seeger walczył niecałe dwa lata. Gdy kule świstały nad okopami, gdy co chwila widział trupy swoich przyjaciół, a sam czekał jeszcze ocalony na swoją śmierć, napisał poemat o spotkaniu ze śmiercią.
Wcześniej skończył Harward, miał zapewne mnóstwo perspektyw życiowych. Chciał być poetą, zaznajomił się z bohemą młodych artystów. Około 1912 roku przeniósł się do Paryża, a tutaj dwa lata później zastała go wojna. Sam się zaciągnął.
Ten amerykański poemat o mityngu ze śmiercią jest zupełnie pozbawiony patosu. Chciałoby się powiedzieć, że również religijności. Gdyby był jej faktycznie pozbawiony, byłby rzeczywiście smutny. A jednak. W trzeciej strofie, ostatniej, Seeger wprowadza kolejny element uspokajający, którym ma być nie tyle God, ale Jego potwierdzenie, że [w skrócie] tam jest lepiej.
Właśnie kończy się rok liturgiczny, dzisiaj kończy się dzień. I może o zmroku łatwiej rozumieć to słowo "koniec". I łatwiej odpowiedzieć sobie, co kończy się w moim życiu? Co skończyło się w życiu każdego z nas? Jaką śmierć my przeżywamy. W ostatnie dni listopada powrót do sprawy umarłych jest istotny właśnie dlatego, że ostatnie dni roku liturgicznego również każą nam powrócić do spraw przemijania.
Wciąż czekamy na przyjście śmierci. Ona nie będzie piękna, jak na filmach. Sama może być teatralna. Ale raczej po naszej śmierci. Kiedy w filmach oglądamy sceny śmierci, to są one dość patetyczne, sztuczne i nierealne. Ja widziałem umierającego człowieka. Widziałem grymas jego twarzy i jego moment przejścia.
Widziałem śmierć
I rozumiem podskórną pokusę "spokojnej śmierci". Ale taka zapewne nie będzie nam dana. Śmierć jest oczyszczeniem. I trudnym przejściem. Dawne obrzędy chrześcijańskie miały osobną, bardzo rozbudowaną liturgię, tzw. transitus, przejścia. Modlitwy błagalne, odmawiane przez kilka godzin przy konającym. Po co? Po to choćby, aby miał wsparcie przed torturującym go demonem. Po to również, aby zamiast bluźnierstw szatana słyszał słowa litanii, modlitw błagalnych i Psalmów.
Może dzisiaj warto zastanowić się, co we mnie umiera? Może każdy powinien sobie zadać pytanie, co we mnie umiera?
Nim wiosna świat ponownie opanuje
Przysięgam solennie, nie zawiodę, zjawię się.
Autorem jest Alan Seeger, poeta amerykański, który zginął w Europie podczas I Wojny Światowej. To prawdopodobnie na wojnie napisał ten wiersz. Seeger walczył niecałe dwa lata. Gdy kule świstały nad okopami, gdy co chwila widział trupy swoich przyjaciół, a sam czekał jeszcze ocalony na swoją śmierć, napisał poemat o spotkaniu ze śmiercią.
Wcześniej skończył Harward, miał zapewne mnóstwo perspektyw życiowych. Chciał być poetą, zaznajomił się z bohemą młodych artystów. Około 1912 roku przeniósł się do Paryża, a tutaj dwa lata później zastała go wojna. Sam się zaciągnął.
Ten amerykański poemat o mityngu ze śmiercią jest zupełnie pozbawiony patosu. Chciałoby się powiedzieć, że również religijności. Gdyby był jej faktycznie pozbawiony, byłby rzeczywiście smutny. A jednak. W trzeciej strofie, ostatniej, Seeger wprowadza kolejny element uspokajający, którym ma być nie tyle God, ale Jego potwierdzenie, że [w skrócie] tam jest lepiej.
Właśnie kończy się rok liturgiczny, dzisiaj kończy się dzień. I może o zmroku łatwiej rozumieć to słowo "koniec". I łatwiej odpowiedzieć sobie, co kończy się w moim życiu? Co skończyło się w życiu każdego z nas? Jaką śmierć my przeżywamy. W ostatnie dni listopada powrót do sprawy umarłych jest istotny właśnie dlatego, że ostatnie dni roku liturgicznego również każą nam powrócić do spraw przemijania.
Wciąż czekamy na przyjście śmierci. Ona nie będzie piękna, jak na filmach. Sama może być teatralna. Ale raczej po naszej śmierci. Kiedy w filmach oglądamy sceny śmierci, to są one dość patetyczne, sztuczne i nierealne. Ja widziałem umierającego człowieka. Widziałem grymas jego twarzy i jego moment przejścia.
Widziałem śmierć
I rozumiem podskórną pokusę "spokojnej śmierci". Ale taka zapewne nie będzie nam dana. Śmierć jest oczyszczeniem. I trudnym przejściem. Dawne obrzędy chrześcijańskie miały osobną, bardzo rozbudowaną liturgię, tzw. transitus, przejścia. Modlitwy błagalne, odmawiane przez kilka godzin przy konającym. Po co? Po to choćby, aby miał wsparcie przed torturującym go demonem. Po to również, aby zamiast bluźnierstw szatana słyszał słowa litanii, modlitw błagalnych i Psalmów.
Może dzisiaj warto zastanowić się, co we mnie umiera? Może każdy powinien sobie zadać pytanie, co we mnie umiera?