Dlaczego Kościół nie lubi soborów?
Nie można nie ulec myśli, patrząc na daty ostatnich trzech Soborów Kościoła (Trydencki 1545-1563, Watykański I 1869-1870 oraz Watykański II 1962-1965), że jak na dużą organizację w szybko przyspieszającym świecie, spotkanie odpowiedzialnych i namysł nad zmianami, nie jest dość częsty. Może zastanawiać, dlaczego światowa organizacja tak wielkich rozmiarów, znajdująca się tak blisko kluczowych spraw dotyczących każdego, tak żadko ma potrzebę wymiany myśli. Łatwo można zbyć to pytanie, tłumacząc historią (np. wojny, które zawsze dotyczyły Włoch i Rzymu) oraz odległością. Wygodnym bezpiecznikiem była olbrzymia autonomia Papieża w decydowaniu o samym Kościele. Wszak jednak, tak jak Piotr był przez Jezusa określony Skałą i Pierwszym, to Jezus nigdy nie nakazał Apostołom wyłączyć swobody myślenia oraz nie zamknął, nie anulował Kolegium Apostolskiego.
Siła iluzorycznego komfortu
Każdy Sobór niósł ze sobą lęk. Przed tym, co zawsze - wysiłkiem. Ponadto, każdy mierzył się z ryzykiem błędów. Zwłaszcza, że te błędy rozdmuchiwane przez przeciwników jakiejkolwiek pracy (w rozumieniu pracy nad sobą, ewangelizacji, pracy duszpasterskiej) zawsze powodowały podziały. Kościół musiał się mierzyć:
1. Z koniecznością przygotowania spotkania (ostatnie sobory dzieliły epoki) i zwyczajnie trudno było znajdować działający "przepis" na ich zorganizowanie, co w 1962 roku spowodowało, że po kilku (a nawet przyjmując, że szykowano go od 1870 roku) kilkudziesięciu latach przygotowań, całą pracę mądrych głów w zaledwie jednym głosowaniu wyrzucono do kosza.
2. Pracą nad zmianami, które dotyczyły niemal wszystkich dziedzin jego życia.
Nie dziwne, że to zadanie nie jest przyjemne. Wybraźmy sobie, że mamy się spotkać z kimś, z kim dawno nie rozmawialiśmy, że narosło między nami mnóstwo nierozwiązanych problemów. Że musimy wreszcie uznać równość w tej rozmowie z kimś, z kim wiemy, że trudno nam się pogodzić.
Czy warto rozmawiać?
Sobór Watykański II, nam najbliższy i budzący najwięcej kontrowersji. Dlaczego sędziwy Jan XXIII go zwołał? Wielu krytykując Vaticanum II mówi o rewolucji, która doprowadziła do upadku Kościoła, odejściu księży z kapłaństwa, utracie wpływu na rzeczywistość, modernizm.
Zastanówmy się jednak, co byłoby, gdyby Soboru nie było? Jan XXIII w latach 50. zobaczył jak świat odbiega od schematu, który korespondował z wypracowanymi metodami współpracy z nim (i wpływania na niego) od Soboru Trydenckiego. Upadek monarchii, kres kolonializmu, rozwój nowych technologii i upodmiotowienie coraz lepiej wyedukowanych ludzi (przez świeckie powszechne szkoły nieżadko wrogie religii) spowodowało, że nawet Papież o absolutnej w Kościele władzy, nie był w stanie przygotować wspólnoty wierzących na zaistniałe procesy. Jak wierni, coraz lepiej rozumiejący świat, a coraz mniej rozumiejący łacinę mieli się modlić? Jak w Kościół może głosić równość i podmiotowość wszystkich swoich dzieci, wymagając w liturgii, aby postkolonialne społeczności posługiwały się obcym im i niezrozumiałym (pomimo edukacji i katechizacji) europejskim kodzie kulturowym?
Nie jest łatwo się zmieniać. W Kościele dotyczy to wszystkich. Możnaby wyliczać, na co przyjdzie jeszcze pora w tym miejscu, wyzwania przed którymi na progu lat 60. stał katolicyzm. Kościół, jak wszystko, na czele z każdym z nas, podlega zmianom. Te zmiany wynikają z kontekstu, w jakim żyjemy. Postęp technologiczny, choć może wzbudzać naszą niezgodę i bunt jest faktem. Kiedy się starzejemy i pora iść na emeryturę, kiedy dzieci dorastają i się buntują, kiedy jesteśmy chorzy i nie możemy ruszyć ręką - słusznie budzi naszą frustrację. Dostosowanie się do warunków życia jest jednak koniecznością i warunkuje to, jak szybko staniemy na nogi. Tak samo jest ze wspólnotą.